Słońce
Znów rozbrzmiała dobrym echem ta nadzieja wiekuista,
Która karmi świt uśmiechem, to z niej święte źródło tryska.
Zaś zwichrzone życia treścią ludzkie skrzydła leczy tchnieniem,
Portret swój maluje pieśnią, nieba barwą i marzeniem.
A ja, w zawiłościach wrażeń, nie wiem, w którą zmierzać stronę,
Bo bez mała raz za razem w głębi twoich oczu tonę.
I się modlę, by zasiana między każdym tym spojrzeniem,
Nie zakwitła róża zwana niebezpiecznym zatraceniem.
Nienawidzę cię miłości, bo się wiecznie ciebie boję,
Gdy powtarzam w samotności cichym szeptem imię twoje.
A myślami chcę rysować bezustannie naszą drogę,
I próbuję przestać kochać, wciąż próbuję, lecz nie mogę.
Więc rozmyślam, czy w istocie, załatane marzeniami,
W jakiejś małej mej tęsknocie, gdzieś pomiędzy szufladami,
Kryją iskry się anielskie, które, wśród meandrów zdarzeń,
Mogą mi ukazać szczęście, mogą stać się drogowskazem.
Czy mam sercu ufać ślepo, kiedy świat mi zwątpić każe
W to, że miłość moją wielką czas wyniesie na ołtarze?
Gubię myśli rozbiegane, ale jedno wszak rozumiem,
Że już kochać nie przestanę, nie przestanę bo nie umiem.
Jednak może to pragnienie, które we mnie się zrodziło,
Jest swoistym przebudzeniem, co uświęci moją miłość.
I rozpocznie się dekada, w której świat uczynisz rajem.
Wszak ta gwiazda, która spada dnia każdego – zmartwychwstaje.
26 października 2011